GMO

Od czasu gdy pojawił się termin GMO narastają kontrowersje. Jeść czy nie jeść. Zabronić sprzedawać czy nie. A prawda jest jak dupa – podzielona, każdy ma swoją i z reguły jest ukryta. Tak jest w tym przypadku. Problem GMO nie leży tam, gdzie wszyscy patrzą, tylko tam gdzie nikt nie patrzy. Otóż „hodowcy” wymyślają, modyfikują, tworzą czy jak to nazwać nasionko, z którego wyrośnie superpomidor, megakukurydza czy hiperowies. I to jest dobre. W przypadku gdy wychodowany jest arbuz „sin petitas” (czyli po prostu bezpestkowy) rolnik, który kupi nasiona nie może sobie kilku arbuzów przeznaczyć na następny raz bo nie mają pestek (albo są one bezwartościowe) – i ok. Arbuzy są zabezpieczone przed kopiowaniem. Są metody „zaprogramowania” zdolności powielania nasion – czyli np. nasionko pszenicy da kłos zawierający 30 nowych nasionek. I można tak zmienić kod genetyczny, że te nowe nasionka nie będą mogły się już zamienić w 30 kłosów po 30 nowych nasionek. Można też tak zmienić, że po trzech pokoleniach nasionka stracą zdolność rozmnażania. I to też jest ok. O ile kupujący zostanie o tym poinformowany. Ale jak zwykle do normalnych zasad rynkowych wpieprzają się kombinatorzy, którzy wymyślili, że można przecież potraktować takie nasionko jako „własność intelektualną” i wprowadzić prawo, że nie wolno siać wyhodowanych ziaren. Czyli ziarna będą się dzielić na pierwotne (te które kupuje się od „hodowców”) i na wtórne, które wyrosną z tych pierwotnych. Wysiewanie wtórnych może być potraktowane jako przestępstwo! – nawet ładną nazwę wymyślono – piractwo nasienne.

O tempores! O mora!

(jako punkt wyjścia do sprawdzenia co to za brednie proponuję ten link: http://www.agencjanasienna.pl/agnas_odstepstwo_rolne.htm)

Felieton pierwotnie ukazał się na portalu Salon24.pl 13 maja 2010

Scroll to Top